Hejt na "Dzieci z Bullerbyn" - za mało zła, za dużo szczęścia

2024-09-29 09:54:57(ost. akt: 2024-09-29 11:01:50)

Autor zdjęcia: Freepik

Nie ma to jak obudzić się pewnego ranka i dowiedzieć, że nasze ukochane "Dzieci z Bullerbyn", książka, która przez dekady wychowała pokolenia młodych czytelników, jest w istocie narzędziem opresji. Renata Lis, znana pisarka, wnikliwie analizując dzieło Astrid Lindgren, odkryła, że książka ta "ma coś za uszami". A my, naiwni, przez te lata wierzyliśmy, że wyrywanie zębów za pomocą sznurka to tylko niewinny sposób na życie, a nie zapowiedź moralnego upadku.
Renata Lis obwinia "Dzieci z Bullerbyn" o to, że w świecie tej opowieści „nikt nie jest zły i nikogo nie krzywdzi”.

Ta książka kompletnie mnie nie zainteresowała, gdy byłam dzieckiem, a teraz poczułam, że ma coś za uszami i trzeba ją czytać bardziej krytycznie. W co drugim zdaniu w tej książce pojawiają się określenia "wesoło" albo "przyjemnie", nikt nie jest zły i nikogo nie krzywdzi. Nie dzieje się nic, co byłoby zalążkiem jakiejś traumy — ujawniła w swej mądrości Renata Lis na antenie TOK FM.

Cóż za brutalna rzeczywistość – dzieci, które nie doświadczają traumy! Jak śmią być „wesołe” i „przyjemne” przez całą książkę? W dzisiejszych czasach, kiedy trauma zdaje się być wpisana w nasze DNA, niewątpliwie powinniśmy oczekiwać, że nawet w literaturze dziecięcej wszyscy bohaterowie przejdą terapię grupową i skonfrontują się z wieloletnimi problemami z dzieciństwa. A może to Lis miała potajemne wizyty u terapeuty, o których Astrid Lindgren nie wspomniała?

Pisarka twierdzi również, że dzieci z patchworkowych rodzin mogą czuć się dyskryminowane przez to, że w "Dzieciach z Bullerbyn" każdy ma „pełną szczęśliwą rodzinę”.

Dziecko z niepełnej rodziny, które będzie to czytać, może poczuć się tak, jakby ktoś negował jego istnienie. Powinno być więcej różnorodności w tym świecie — grzmiała Lis, będąca w wieloletnim związku lesbijskim z niejaką Elżbietą Czerwińską.

Czyli rozumiem, że Astrid Lindgren powinna przenieść się w czasie i dostosować swoje powojenne, wiejskie realia do modelu społecznego XXI wieku, by nie urazić nikogo w przyszłości? Zapewne powinna była dorzucić rozwód, samotne macierzyństwo, a może nawet jednego bohatera wychowanego przez wilki, żeby w pełni objąć różnorodność społeczną, której dzisiejsze standardy wymagają. Auuu!

Renata Lis wskazuje na problematyczne role płciowe – w Bullerbyn chłopcy i dziewczynki żyją w świecie „stereotypów”. Och, jakże to smutne, że dziewczynki opiekują się lalkami, a chłopcy szukają przygód! Gdyby tylko Astrid wiedziała, że za kilka dekad stanie się to przyczyną ożywionej debaty w mediach. Zastanawiam się, dlaczego Renata Lis nie poszła o krok dalej i nie zaproponowała, żeby Lisa zajmowała się naprawą traktora, a Lasse i Bosse dyskutowali o garnkach?

Oczywiście, cały obraz „zaściankowej ideologii” Bullerbyn w końcu wychodzi na światło dzienne. Renata Lis przestrzega nas przed idyllicznym światem drewnianych domków, zielonych lasów i szczęśliwych dzieci. To oczywiście złudzenie, które podtrzymuje tylko systematyczną opresję i ignorowanie trudnej rzeczywistości. Ach, gdyby tylko Astrid Lindgren mogła umieścić więcej cierpienia w tej książce – pewnie wtedy Bullerbyn nie byłoby tak „niebezpieczne” dla naszych wrażliwych dusz.

Czy powinniśmy usunąć "Dzieci z Bullerbyn" z kanonu lektur? Być może. W końcu nikt nie chce, żeby dzieci myślały, że życie może być miłe, że przyjaźń istnieje, a rodziny mogą być szczęśliwe. Sprowadźmy ich szybko na ziemię, zanim zaczną marzyć o idealnych wakacjach w małej szwedzkiej wiosce, gdzie „nic złego się nie dzieje”.

Jednak na koniec warto pamiętać – każda lektura, która sprawia, że świat wygląda nieco bardziej radośnie, powinna budzić naszą czujność. Astrid Lindgren z pewnością była w zmowie, by sprawić, że dzieciństwo wydawało się tak niegroźne. I jakże sprytne to było z jej strony!

Hałabała